Kilkoro znajomych pytało mnie już o to jak przedstawia się sprawa m.in. kontroli bezpieczeństwa w Tel Avivie, mam chwilę, przypomniałam sobie o tym, więc czas najwyższy opisać kontrolę po przylocie i przed wylotem - zanim zapomnę.
Wbrew wszelakim pogłoskom - nie wymagają pokazania swojego profilu na facebooku ani nic z tych rzeczy. Po przylocie do TA (lotnisko jest mega!) kierujecie się wraz z tłumem do kontroli paszportowej i czekacie - trochę dłużej niż normalnie. Pani/pan w okienku zadaje dość szczegółowe pytania dotyczące celu waszego przyjazdu, u kogo się zatrzymujecie, kim ten ktoś jest, jak się nazywa, gdzie mieszka, ile ma lat, co robi w życiu i wiele, wiele innych. Pada też oczywiście pytanie o długość zamierzanego pobytu. Jeśli się spodobacie (co jest raczej wysoce prawdopodobne), to dostajecie nie pieczątkę do paszportu, ale maleńką kartkę wjazdu, której pod żadnym pozorem nie możecie zgubić, bo potrzebna jest podczas wyjazdu. Nie wiem co się dzieje, jeśli ktoś taką kartkę zgubi, ale nie chcę też wiedzieć, bo nasz znajomy trochę nas nastraszył. Przejrzą też oczywiście dość wnikliwie wasze pieczątki z innych krajów.
Później, jeśli już zostaniecie przepuszczeni, udajecie się prosto do pociągu - dobrze oznakowana droga, bilet do centrum (dwie stacje, jakieś 10 minut jazdy) kosztował 15 szekli. No i, jesteście w Tel Avivie.
Kontrola bezpieczeństwa podczas wyjazdu przedstawia się dosyć komicznie, spodziewałam się czepiania się wszystkiego, ale i tak było zabawnie.Najpierw jeździłyśmy z jednego terminala na drugi, bo wsiadłyśmy do złego shuttle busa. Pojechałyśmy z T1 na T2, a powinnyśmy na T3. Problem w tym, że z T2 można było dojechać tylko na T1 (T2 to głównie parking samochodowy). Cofnęłyśmy się więc, poczekałyśmy na właściwy autobus i po około godzinie w końcu trafiłyśmy. Odprawa i kontrola, jeśli chodzi o tanie linie lotnicze, odbywa się na T3, ale lot jest z T1 :) Okazuje się jednak, że po wszystkim podstawiają po prostu kolejny shuttle bus i jedziemy z powrotem z wypizdowa, na jakim znajduje się T3, do głównego terminala - T1.
Wracając do kontroli - po przyjeździe na T3 ustawiamy się w wielkiej kolejce - na szczęście sporo osób przeprowadza te kontrole, więc wszystko idzie dość sprawnie (do pewnego momentu oczywiście). Najpierw proszeni jesteśmy o pokazanie swoich paszportów i zadaje się nam kilka pytań dotyczących pobytu (znów). Podeszłam do kontroli razem z Olgą, żeby było szybciej, ale okazało się, że to też jest podejrzane - zapytano nas kim dla siebie jesteśmy, dlaczego ze sobą podróżujemy. Później - czyj jest bagaż? Odpowiadam, że mój - pada więc pytanie czy mam jakieś prezenty? No, nie. A kto mi go pakował? No...ja (głównie)? Ok, przechodzimy dalej - prześwietlają nam główny bagaż. Jeśli znajdą coś podejrzanego, idziemy do kolejnej kontroli - TRZEPANIA WSZYSTKIEGO. W naszym przypadku coś im się nie spodobało, więc udałyśmy się do sympatycznej pani, która przetrzepała nam m.in. brudne majty, śmierdzące skarpetki i tak dalej. Było to dość upokarzające, ale, na szczęście, tylko do pewnego momentu. Pani znalazła pastę z daktyla, którą Olga kupiła komuś w prezencie.
- Co to jest?
- Eeee... Pasta z daktyla?
Pani przygląda się temu wnikliwie, czyta, jeszcze raz ogląda, po czym gdzieś znika. Wraca po chwili (musiała skonsultować się z koleżanką) i postanawia, że mamy dwie opcje do wyboru: zapakuje ją do specjalnego pudełka, które będzie leciało osobno - z Olgą w samolocie (nie rozumiem tego za bardzo, ale jeśli ktoś tak, to bardzo proszę o wytłumaczenie jaki jest sens) albo otworzymy i sprawdzimy co jest w środku. W tym momencie Olga (mistrzyni siania zamętu!) mówi, że szkoda, bo to jest prezent.
- Jak to prezent?! Od kogo to pani dostała?!
- Niee, nie, od nikogo, to jest prezent ode mnie dla kogoś! Ja to komuś dam!
Pani patrzy się podejrzliwie, ale w końcu decydujemy się na otworzenie opakowania. Pani ma z tym niemały problem i, jak nam komunikuje, boi się, że to wybuchnie (jej w twarz).
-
Nie, proszę się nie martwić, to nie jest taka substancja, która wybucha! - śmieje się Olga. Pani już nie jest do śmiechu, bo nie zrozumiała żartu, ja zaczynam się trochę denerwować i śmiać jednocześnie, bo (mimo że byłyśmy na lotnisku trzy lub cztery godziny przed odlotem) zaczyna nam się kończyć czas. Pani otwiera, ogląda, obwąchuje - okej, to jest jednak tylko pasta z daktyla, któa nie wybucha. W związku z tym, że czas nam ucieka - pani zaprowadza nas do kolejki zdawających bagaż i prosi o obsłużenie poza kolejnością, bo się spóźnimy - oczywiście nie obyło się bez dąsów i komentarzy jednej z pań stojących w kolejce.
Oddałyśmy bagaż, idziemy więc do kolejnej kontroli paszportowej - tutaj oglądają nas znów wnikliwie i zabierają nam karteczki, które dostałyśmy przy wjeździe - tylko Fio udało się ją zatrzymać, z niewiadomych powodów. Przechodzimy i stajemy w następnej kolejce - bagaż podręczny. Coś nam się nie pofarciło i tym razem, bo wybrałyśmy kolejkę, która prawie w ogóle nie przesuwała się do przodu. Stałyśmy tam wieki, ale w końcu się udało. Zabierają paszporty (znów), zdejmujemy z siebie wszystko co zbędne (standard: buty, bluzy, biżuterię, etc.) i rzucamy bagaż na taśmę. Mimo tego, że nie pikamy przechodząc przez bramkę, oglądają i dotykają jakimś dziwnym przedmiotem z "serwetką" na końcu nasze buty (z każdej strony), no i bagaż. Mi poszło w miarę sprawnie, mimo że zostałam również dokładnie zmacana. Z bagażu nie wyjęto mi niczego, przewiozłam więc: szkatułkę, chałwy, orzeszki, suszone owoce i jakieś drobne słodycze. Niestety, miałam dość sporo szczęścia. Olga wykłócała się o swój leczniczy szampon, który wiozła jeszcze z w buteleczkach 100ml - pani stwierdziła, że przepisy mówią o tym, że można przewozić DO 100ml, a 100ml t już za dużo. Trochę się posprzeczały, więc pani w końcu uznała, że odleje 1/4 szamponów i wtedy Olga będzie mogła je przewieźć :) Aśka przeszła w miarę bez problemów, ale Fio się nie udało. Oprócz dokładnego przeglądania i wywalania wszystkich jej rzeczy (jechała z Polski tylko z bagażem podręcznym), łącznie z brudami czy postawieniem jej butów na czystych ubraniach, zabrano jej praktycznie wszystko, co chciała przewieźć, ale ŁASKAWIE pozwolono na zostawienie chałwy (u mnie nie padł nawet jeden komentarz na ten temat). Bilans: odebrany kumin, pasta z daktyla (w gramach, nadal tego nie rozumiem).
Po mało szczęśliwej kontroli zawieziono nas na terminal 1, w samolocie było sporo luzu i dalsza podróż przebiegła już bez większych przygód. A szkoda, bo w drodze do Tel Avivu jechał z nami pan Hobbit - facet zdjął buty, skarpetki i tak siedział, i chodził po całym samolocie. Miał przy tym mega długie pazury i strasznie owłosione nogi.