sobota, 14 września 2013

WTC

Pomyślałam ostatnio o założeniu bloga, między innymi dlatego, żeby móc wylewać publicznie swoje żale. Wpis przygotowałam z miesiąc temu, ale nie mogłam odnaleźć zdjęć, więc wrzucam teraz. 

Zacznę w sumie od pozytywów, czyli od niedawnego Gdańsk Konwent Tattoo, który odbył się w lipcu. Był to nasz drugi konwent, jechaliśmy z zamiarem skorzystania z niego jak tylko się da, a chyba w sumie wyszło jak zwykle, czyli piwko do wczesnych godzin porannych.

Wcześniejsza konwencja, która odbyła się w kwietniu we Wrocławiu wywarła na nas naprawdę mega wrażenie, chociaż określa się ją jako jedną z najgorszych polskich konwencji. Jechaliśmy całą noc bez miejscówek w pociągu, bo za późno ogarnęliśmy bilety, wylądowaliśmy we Wrocławiu około szóstej rano w dniu imprezy. Do otwarcia zostało nam sporo czasu, pogoda nie sprzyjała, nie mieliśmy noclegu, więc odpaliliśmy GPSa i znaleźliśmy tani hostel (naprawdę polecam, dobra cena, mega warunki, klasa).




Po dotarciu do noclegowni, jak na rasowych Polaczków przystało, z zamiarem oszczędzenia hajsu stwierdziliśmy, że nie rozpoczniemy "teraz" doby hotelowej, bo trzeba byłoby zapłacić za dwie (a zostawaliśmy tylko jedną noc), więc wzięliśmy prysznic i zostawiliśmy manele w szafce. Jeszcze mokrzy ruszyliśmy na śniadanie w McDonaldsie.






Mieliśmy zamiar zwiedzać, bo do konwentu było jeszcze sporo czasu, ale opowiedziałam Rudykowi krótką historię o krasnalach wrocławskich (w sumie to poza tym, że są nie powiedziałam zbyt wiele) i ruszyliśmy na piwko nad rzekę. Dzięki temu, że w okolicy nie było żadnego wychodka, przebiegłam się po okolicy i udało mi się znaleźć naprawdę niesamowity pub, do którego od razu poszliśmy. I który nas zgubił.




Światło w pubie było mega dobre, piwo tanie, złapał nas jakiś melancholijny nastrój i spędziliśmy tam kilka godzin zapominając zupełnie o bożym świecie. Średnio trzeźwi i spóźnieni kilka godzin na otwarcie, spragnieni prawie biegliśmy do celu, więc oczywistym było udanie się do strefy vipowskiej WTC, gdzie mieliśmy darmowe trunki. To nas skończyło, choć popatrzeć - popatrzyliśmy, pogadać - pogadaliśmy, potańczyć - (...), etc., etc. Impreza skończyła się dla nas o 22, polegliśmy w hostelu, a kolejny poranek był tragedią.





 Dobrze się bawię, ale nie wiem jaki to koncert.




Niedziela - spokój. Niestety śniadanie zaliczyliśmy znów w maku, ale szybko udaliśmy się na WTC, odebraliśmy koszulki, kupiliśmy kilka upominków. 



 Dobre auto.

I dobra zupa z soczewicy za szóstkę.



 Artur też się dobrze bawi.


Cała oprawa WTC była naprawdę na mocną czwórę z plusem, a moim objawieniem muzycznym okazał się szwedzki Odyssey (mam słabość do Skandynawii, a do Szwecji, Szwedów - szczególnie; wokalista stał się moją miłością od pierwszego wejrzenia, ale niestety koncertu nie zaliczyliśmy). Po szesnastej zawinęliśmy się z przemiłym taksiarzem Retro Mercedesem na dworzec i wydaliśmy miliony na bilety powrotne. Po cenie spodziewać się można było turbonowoczesnegoczegoś na miarę TGV, ale na peron dotelepał się jakiś kartonowy staruch, a gruby hajs, który na niego wydaliśmy miał nam zrekompensować poczęstunek: herbata w kartonowym kubeczku i jeden herbatnik. Omnom.





Wrocław Tattoo Konwent był mega pozytywnym nowym doświadczeniem. Miałam pisać o gdańskim, ale chciałam zrobić małą dygresję i skończyło się jak zwykle. Powinnam teraz pisać pracę magisterską albo pracować (w końcu mam nocny dyżur w robo), ALE. 

/ edit: teraz właściwie powinnam pakować się do Serbii, ALE.

6 komentarzy:

  1. Cieszy mnie fakt, że skrupulatnie przygotowujesz się w branży przed moim tatuażem.

    /ALE mam nadzieję, że ten blogspot nie spłonie słomianym zapałem!/

    Wieczne buzi.

    OdpowiedzUsuń
  2. ej ten pub z wyjazd na szkolenie do Wro :)

    OdpowiedzUsuń
  3. SERIO?! :D nigdy w życiu bym nie poznała. kiedy tam byliśmy?

    OdpowiedzUsuń