piątek, 6 grudnia 2013

jerozolima w aparacie

Z Tel Avivu do Jerozolimy można dojechać zarówno pociągiem, jak i autobusem (ten drugi jednak tańszy). Droga zajmuje trochę ponad godzinę. Sam dworzec jest dość zakręcony, kilka nieoznakowanych pięter, ale ostatecznie udało nam się z niego wydostać.

Takie tam zdjęcie młodzieży.

Chłopcy wracają do domu na szabat, a my kierujemy się w stronę "pociągu", który jest bardziej tramwajem. Bilet w jedną stronę - 6,6 NIS. Nie pytajcie o nazwę przystanku, na którym wysiadłyśmy, bo nie pamiętam.

Wysiadłyśmy z przystanku i ciężko nam było, szczególnie bez mapy i wcześniejszego rozeznania się, trafić do Jaffa Gate. Zapytałam jedną Panią, Panią z dzieckiem, ale po chwili podszedł do nas Pan, który chyba głęboko zapadł nam w pamięć. Zaoferował nam podprowadzenie pod bramę, a po drodze (która zajęła nam około 15 minut) opowiadał nam o historii miasta, o tym, gdzie urodził się i zmarł Jezus, etc. NAWET poczęstował nas papierosami. Jedyny problem był taki, że Pan był niemową, a ja nie miałam serca mu podziękować. /zdj. powyżej - Asia

Tutaj widzimy już bramę do miasta w mieście, Pan gdzieś tam sobie drepcze po mojej prawicy i obiecuje, że zabierze nas do Informacji Turystycznej. Cały czas zastanawiam się czy bycie niemową, to jego chwyt marketingowy? I czy on na pewno rozumiał co do niego mówię? (Czy ja go dobrze rozumiałam?!)

To jest chyba pierwsze stoisko z pamiątkami, które napotkałyśmy. Później był ich oczywiście miliard, a sprzedawcy z każdą godziną stawali się coraz bardziej upierdliwi. W TI zaopatrzyłyśmy się w mapki i przewodniki i ruszyłyśmy przed siebie.

Gdzieś tam jest kanarek, który ładnie śpiewał.

Chwilę wcześniej jeden z Panów naciągnął nas na chusty w swoim sklepie, ale w końcu trafiłyśmy.

/zdj. Asi

Najpierw musiałyśmy oczywiście pomylić strony i nie zauważyć tysiąca mężczyzn z lewej, a kobiet z prawej strony. Zostałyśmy, całkiem słusznie, przegonione przez pana i po chwili znalazłyśmy się już w odpowiednim miejscu. Pani na zdjęciu modliła się dość długo w jednej pozycji, miarowo kołysząc się w przód i w tył, ale udało się uchwycić moment znudzenia. 

Każda z nas dość nieśmiało podchodziła do Ściany, głupie, zapomniałyśmy o karteczkach, więc pozostało nam jedynie rozmyślanie o naszych prośbach. Złapałam Fio czytającą modlitwy mając nadzieję, że mnie nie zauważyła. I chyba tak było.

Klęcząca kobieta była niesamowita. Stałam przy Ścianie kilka minut, a ona przez dłuższy czas stała za mną, modląc się na głos w celu spełnienia swoich próśb, co robiła właściwie przy pomocy całego ciała, kołysząc się, wznosząc ręce ku górze, padając na kolana.

Nie miałam odwagi zrobić zdjęcia z bliższej odległości.

Naprawdę ciężko było dostać się do ściany, choć każdy chciał jej dotknąć i mieć szansę na wysłuchanie. Trzeba było odczekać swoje.





Chwilę wcześniej jarmułkę Małego strącił wiatr.


Czas się kończył, kierowałyśmy się z powrotem do "punktu we/yjścia", żeby zdążyć na wycieczkę. Dwa zdjęcia niżej znajdziecie zdjęcie z odwrotnej perspektywy.


Znów jesteśmy przy Jaffa Gate, gdzie o 12:00 zaczynał się Free Tour. Trafiłyśmy na niezłego przewodnika, który na koniec zdradził między wierszami, że ma nie najlepsze zdanie o Polakach. Nagranie powyższej kobiety postaram się zamieścić wkrótce na YT.

Jednym z ostatnich przystanków naszej grupy był wyżej wspomniany i uwieczniony balkon, z którego udało się uchwycić kilka niezłych widoków.

W tle Kopuła na Skale, jedna z ważniejszych świątyń muzułmańskich przykrywająca skałę, gdzie złożony w ofierze miał być Izaak (Biblia) lub Izmael (Koran), a Mahomet doznał wniebowstąpienia.

Po free tourze, zjedzeniu falafela w picie i dość krótkim samodzielnym spacerze po dzielnicy muzułmańskiej, gdzie obrzucono nas kamieniami (a idącego przed nami popa trafiono kamieniem wielkości jajka w głowę), ponownie udałyśmy się w okolice balkonu. Minęłyśmy ortodoksów spieszących z minami: "bylezdążyćprzedsiedemnastąpodŚcianę". Tam pojawiła się też zagadka ortodoksyjnych czapek, którą udało mi się rozwiązać dopiero po powrocie (nawet nasz host Izraelita tego nie wiedział!).
Shtreimel/sztrajmł/lisiurka
(zdj. stąd), czyli chasydzkie nakrycie głowy noszone głównie podczas szabatu i innych ważnych uroczystości.
więcej: tutaj albo tutaj.


środa, 4 grudnia 2013

Jestem wege, jem mięso raz w miesiącu albo na wyjeździe.

Dostanę pewnie w japę od części swoich znajomych, ewentualnie się obrażą na jakiś czas, ale nie mogę się powstrzymać przed zwróceniem uwagi (pewnie po raz setny) na wegetarian. Mam kilkoro znajomych, którzy są weganami i faktycznie trzymają się tego. Przez dłuższy czas pozerzy byli mi obcy, mieszkając w Toruniu obracałam się głównie w "takim" towarzystwie, ale ostatnio coraz więcej ludzi mówi o sobie: JESTEM WEGE. I tu klops.

Ja jem mięso, lubię sobie zjeść babciny pasztet z dzika albo zająca, dobry schabik kupiony przez matkę od znajomego ze wsi, ale mięso jem rzadko. Średnio podchodzi mi smak, nie przepadam za wieprzowiną czy wołowiną, ryby dobrze jeść tylko świeże, więc też o nie ciężko. W sumie, biorąc pod uwagę część moich znajomych i ich "filozofię", mogłabym powiedzieć, że jestem wege, przecież nie jem mięsa zbyt często.

Czy nie jest śmieszna sytuacja, kiedy robimy wspólnie kolację, ktoś kogoś pyta: ejże, kto nie je mięsa? (ja z chęcią bym nie zjadła, ale z reguły jest to pytanie z podtekstem: kto jest wege? więc nie powiem, że ja, bo jem, ale pewnie tego konkretnego nie zjem, bo nie lubię - i potem siedzę o suchym pysku albo podziubię trochę i podziękuję). I w tym momencie podnosi rękę ktoś. Ktoś faktycznie, nie je mięsa, więcej - mówi o sobie, że jest wegetarianinem albo weganem (choć to drugie już rzadziej). Je tylko ryby, owoce morza albo ewentualnie, kiedy wyjeżdża na zagraniczne wczasy opierdala dzień w dzień coś mięsnego, bo warto spróbować lokalnego jedzenia albo ciężko znaleźć. No, to sorry, jesz mięso czy nie jesz? Bo ja też jem ze dwa razy w miesiącu, obojętnie czy są to wczasy, czy siedzę na dupie w domu przez pół roku. To może i ja zasługuję na miano BYCIA WEGE. Chyba jednak nie.

Kolejną dobrą opcją są żelki. Z reguły robi się je, upraszczając, z kości. Kości mają... uwaga - zwierzęta! Ale niektórym wegetarianom nie przeszkadza to w opierdalaniu paczki żelków dziennie.
Czy ryby, owoce morza i tak dalej, to zwierzęta, czy nie? Chyba tak, prawda? Przynajmniej tego uczono mnie na przyrodzie w podstawówce. Skoro ryby to zwierzęta, to wegetarianie szamiący rybę, chyba jednak nimi do końca nie są, co nie?

Świata nie uratujesz, ludziom nie dogodzisz, ale sama nie wiem nawet jak to nazwać: czy głupotą, czy ślepotą, czy hipokryzją, czy czym innym?

Mam koleżankę, która niedawno była w ciąży. Kolejny kontrowersyjny temat - jest wegetarianką od ładnych paru lat. Może niektórzy nazwą to głupotą, niektórzy nie, ale trzymała się diety przez całą ciążę. Przykuwała jedynie większą wagę do jej bilansowania (podobno skończyło się głównie na kilogramie twarogu dziennie). No i jak dla mnie tutaj brawa, bo nie obnosi się z tym, nie lajkuje trzydziestu tysięcy stron na fejsbuku, jest wytrwała w tym, co uważa za słuszne. Kiedyś wegetarianie byli dla mnie wzorem, wow, nie je mięsa, wow, podziw, wow.

Zdecydowanie nie jestem wegetarianką ani tym bardziej weganką, mimo że wegańska kuchnia jest niesamowicie smaczna. Lubię sobie oszamać raz na jakiś czas jakieś dobre mięcho, a to czy robię to raz w roku, czy raz w tygodniu chyba jej ze mnie nie czyni. Nie mam problemu z tym, że ktoś jest wege albo nie, mam tylko problem z nazewnictwem. Ciśnienie ze mnie zeszło, koniec.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Spacer, mnóstwo jedzenia i jeszcze więcej kotów.

Przez dłuższy czas miałam jakiś problem z blogspotem, ale poklikałam i się naprawiło (nawet nie wiem co zrobiłam). Pozmieniałam też coś w ustawieniach i mam nadzieję, że zdjęcia będą dodawały się już w lepszej jakości. 

Czwartkowy dzień spędziłyśmy na leniwym spacerowaniu i zjedzeniu największego obiadu świata. Nic nie było zorganizowane, więc mówienie o tym jest bez sensu. Wstawiam foty!

podwórkowy koteczek naszego hosta. jeden z wielu.

chwilowo nasza "klatka schodowa". (wszystko mam ochotę wziąć w cudzysłów)






smoothiesy najlepsze na świecie, 23 szekle za ponad godzinę przyjemności. no i po takim ponad litrowym kubku (jak widać "czubatym") śniadanie z głowy. 


















taka sobie kawiarenko-lodziarnia.




najpiękniejszy widok z kibla ever.
tygrys <3



po godzinnej drzemce na plaży - zmierzamy w stronę jaffy!



jaffa market - z zewnątrz wygląda niepozornie (jak bunkier), w środku czekają na nas same cuda. zdjęć niestety tylko kilka, bo żołądek przyklejał się do kręgosłupa, a obok znajdowała się (wtedy jeszcze "podobno") dobra knajpa ze świeżymi rybami.
królestwo chałwy.



początek jedzenia.

półmetek. na koniec wyglądałyśmy o wiele gorzej.
knajpa nazywała się the old man and the sea, na tripadvisorze ma 4*. jak to wygląda? najpierw dostajecie zestaw miliona przystawek (hummus, surówki, kapusta, bakłażan, buraczki, falafel i wiele rzeczy ciężkich do zidentyfikowania. wybieracie  jedynie danie główne, które zwykle kosztuje 99 szekli. ale WARTO! porcje zdecydowanie dla obżartuchów.


więcej koteczków.










zdjęcie robione z myślą o koleżance Gosi.





Ostatniego dnia wybrałyśmy się na free toura po Jaffie, więc wtedy opowiem coś więcej. Abstrahując, wycieczka była słaba, ale zwalam to na jej świeżość - ruszyła dopiero we wrześniu.
The Old Man And The Sea - wklejam link na tripadvisora, gdzie znajdziecie wszystkie potrzebne informacje. Widzę, że ludzie często narzekają tam na serwis, ale wydaje mi się, że jest to głównie przyczyna sporego ruchu. Zdecydowanie jest to miejsce typowo turystyczne, nie przychodzą tam lokalsi, ale warto się przejść, żeby spróbować wielu specjałów na raz. My się najadłyśmy, wyszłyśmy zadowolone. Narzekanie, że nie jest to miejsce na randkę czy spokojny wieczór - pfff, proszę, a czy ktoś szuka intymności na Krakowskim Przedmieściu w ciepłe letnie popołudnie? Nie ma co narzekać, jak się nie potrafi wybrać. Nie chcę jeść fast fooda, to nie idę do McDonaldsa, prosta sprawa.