czwartek, 28 listopada 2013

Początek wyjazdu do Izraela.

/zauważyłam, że blogspot sporo zmniejsza jakość udostępnianych zdjęć, ich kolor i tak dalej, w związku z czym przepraszam za to, że niektóre zdjęcia walą żarem po oczach - u mnie w programie wyglądają inaczej. będę wdzięczna, jeśli ktoś mi wytłumaczy czy i jak uniknąć pogarszania jakości./

Pakowałam się na ostatnią chwilę, zgodnie z maksymą mojej koleżanki - człowiek potrzebuje tyle czasu na porządne spakowanie się, ile go ma. Czyli jakieś pół godziny. Bilety na przejazd koleją z Belgradu do Budapesztu kupione (26 € powrotny), bagaż spakowany, jedziemy.


zwiastowanie w pociągu /zdj. asi

/zdj. asi
 Przyjechałyśmy chwilę po 6:00, więc wszystko wokół było zamknięte, pozostało nam koczowanie na dworcu pośród atakujących nas gołębi. Po dwóch godzinach udałyśmy się już bezpośrednio do KFC, które jako jedyne było otwarte, miało miejsce do siedzenia i ogrzewanie. No i internet. Przeczekałyśmy tam w sumie kilka godzin, czytając. Początkowo miałam wspaniały plan spisywania wszystkich naszych kroków w zeszycie, który ze sobą wzięłam, ale skończyło się na tym właśnie momencie. W Izraelu nie było już czasu ani siły na myślenie o tym.



"Jesteśmy już w Budapeszcie, a dokładniej w KFC, gdzie przez wielką walizkę, którą ze sobą targamy, jesteśmy zmuszone przeczekać kilka kolejnych godzin. Trochę żal, że nie wykorzystujemy tego czasu w jakiś fajniejszy sposób, ale nawet najbliższa informacja turystyczna jest zamknięta. Na szczęście w przyszłym tygodniu będziemy miały dwa dni na zwiedzenie miasta. Niewiele, ale bez walizki.

Właśnie czytałam sobie 'Poradnik przyszłej mamy', w którym opisane były zasady żywienia w ciąży. Generalnie dla mnie zupełnie nieprzydatne, bo opierają się na produktach zbożowych: na trzy posiłki dziennie CHLEB pełnoziarnisty? Jedynie obiady były w miarę bezglutenowe, ale, cholera, czy ktoś może powiedzieć mi jak ma się odżywiać w ciąży bezglutenowiec? I to w dodatku świeżak bez doświadczenia? Przebywający do marca w Serbii (gdzie, jak wiadomo, pljeskavica dobra na śniadania, obiady i kolacje)?
Zastanawiam się czy nie napisać do jednej z tych gazet z pytaniem o to właśnie. JAK ŻYĆ? Jak mam się racjonalnie i zdrowo odżywiać, gdy zakres dostępnych produktów, z których mogę korzystać w Belgradzie przez kilka najbliższych miesięcy, zawęża się do: warzyw i owoców (które wolę surowe), słabej jakości mąki kukurydzianej i bardzo słabej jakości (przy jednoczesnym braku wyboru - 1-2 marki na rynku) produktów bezglutenowych, a przetwory mleczne są z reguły całkiem nieźle chemicznie wzbogacone? Bo ja nie wiem."

Z Olgą i Fio spotkałyśmy się już na lotnisku. Największą atrakcją lotu był nasz sąsiad Madziar, który zdjął buty i skarpety (jeśli któraś z nich zrobiła zdjęcie, to później też wstawię! ;) ).

Po wylądowaniu w Izraelu poszłyśmy do kontroli, gdzie pytano nas o to gdzie się zatrzymujemy, jaki jets cel naszej podróży, skąd znamy naszego kolegę, ile ma lat, jak się nazywa, etc. Dostałyśmy karteczkę zamiast pieczątki (którą w drodze powrotnej nam zabrano, jedynie Fio zachowała swoją) i ruszyłyśmy w stronę pociągu. Bilety kupuje się w automatach, wybrałyśmy destynację (Tel Aviv HaHagana, jakieś 10 minut pociągiem), zapłaciłyśmy po 15 szekli i w niedługim czasie byłyśmy już w TA. Żeby dostać się do naszego hosta musiałyśmy przejść przez murzyńską (i podobno bardzo niebezpieczną) dzielnicę z ogromną i ciężką walizką, więc zajęło nam to jakieś 40 minut.


/zdj. asi

/zdj. asi

/zdj. asi


Pierwsze wrażenia? Cudo! Palmy, ciepło, Murzyni siedzący w salonach fryzjerskich przez cały dzień. Nasz host wniósł walizkę do mieszkania i w tym miejscu nastąpił mały szok. Szoczek. Pokoik, w którym miałyśmy spać był przejściowy, malutki, jednoosobowa kanapa, dwa materace do napompowania, generalnie mało miejsca, zajmowałyśmy dosłownie całą podłogę w pokoju.

Host, Tom, zabrał nas na dach, który służył mu jako taras. Generalnie każdy dach w Izraelu jest zaadaptowany jako taras. Widoki i możliwości wykorzystania go - niesamowite.
Przed snem poszliśmy jeszcze na spacer, spotkaliśmy się też z kolegami Toma. Zdjęć z tego spaceru jest niewiele, bo ciężko mi było złapać ostrość po ciemku, bez flesza, bez statywu i w dodatku idąc. Zadziwiające jest to, że był środek tygodnia, późna 'wieczorna' godzina (około 23-01:00), a w knajpach na ulicy było mnóstwo ludzi. Same knajpy też były zupełnie inne, niż nasze. Ludzie siedzący na środku nieuczęszczanej (albo mało-) drogi, rysujący coś na skrawkach papieru, gdzieś tam tańczący. Generalnie chyba nie da się tego opisać słowami, bo tylko traci.

taki tam dom.

/zdj. asi
w notce zapomniałam dodać, że byłyśmy w BuddaBurgerze, który miałyśmy pod domem. polecam - dobre, vegańskie żarcie!
trupek.
taki sobie sklepik.

tutaj dokładnie widać, jakiego świra, na punkcie kotów mają Izraelczycy.





najmniejszy i najsłodszy pies świata.
/zdj. asi

/zdj. asi

wtorek, 19 listopada 2013

Pałac w Pelesz i Drakula

W związku z tym, że piszę nieregularnie i ostatnia relacja z Braszowa zakończyła się na samym przyjeździe, nie został opisany w sumie najfajniejszy dzień, który tam spędziliśmy. Oczywiście utrudniała nam to pani przewodnik, więc w pewnej chwili razem z Anią odłączyłyśmy się od grupy (po uprzedniej sprzeczce z panią Mirą). Nie ułatwiało nam też tego rzyganie jednej z koleżanek, która najwidoczniej przesadziła z imprezowaniem. Ale na szczęście pamiętam coraz mniej szczegółów, więc skupię się tylko na dwóch zamkach, w których byliśmy. Kolejność była trochę niewłaściwa, bo pierwsze miejsce było bardziej interesujące od drugiego, ale tak nam to zaplanowano.

Pałac w Pelesz












Droga do pałacu wygląda trochę jak nasze Krupówki, mnóstwo tam stoisk z pamiątkami, szczególnie z chińskimi badziewiami dla dzieci. Był tam za to niesamowity Pan, na oko siedemdziesięcioletni, który grał na jakiś instrumencie fletopodobnym (moi znajomi po muzykologii pewnie mnie teraz nienawidzą). W sumie warto się tutaj zaopatrzyć w pocztówki, magnesy i tak dalej, bo w środku pałacu jest jakiś sklepik, co prawda, ale słabo wyposażony. Jeśli mamy ochotę na jakieś ołówki, łyżeczki, książki, to owszem, ale wybór pocztówek lepszy na rumuńskich Krupówkach. Dodatkowo jest taniej niż w Bran przy zamku Drakuli. 

Mieliśmy tam przewodnika mojego ulubionego rodzaju, totalnego freaka. Babeczka opowiadała nam z takim zacięciem, że naprawdę nie można jej było nie słuchać. Nie ogarnęłyśmy niestety biletu na "robienie zdjęć", więc nie ma zdjęć z wewnątrz. Na oficjalnej stronie internetowej jest opisane wszystko dokładnie (cena biletu studenckiego to jakieś 5 RON czyli +/- 5 zł, po okazaniu ISICa), można też zwiedzić go wirtualnie. A tutaj możecie sobie obejrzeć zdjęcia i przeczytać krótki opis tego, co się tam znajduje. Naprawdę warto podpiąć się pod przewodnika, a szczególnie pod sympatyczną panią o nieznanym imieniu, mówiącą ładnym angielskim akcentem i czarnymi, dość krótkimi włosami.

Zamek Drakuli

Generalnie trochę kupa. Jeśli wycieczka jest zorganizowana przez kogoś, typu ESN i biuro turystyczne, raczej nie sprawdzam "przed" co mnie czeka, doczytuję raczej "po" o tym, co mnie zainteresowało jakoś szczególnie. Nie wiedziałam więc za bardzo jak dokładnie będzie wyglądał zamek Drakuli, podobnie jak większość zwiedzających. Mieliśmy zaplanowane wejście z przewodnikiem, ale po pokłóceniu się z naszą Mirą, ja i Ania odłączyłyśmy się od grupy i poszłyśmy coś zjeść. Podobno niewiele straciłyśmy, bo przewodnik opowiadał im tylko kilka minut o zamku, a później chodzili po nim samodzielnie. My w tym czasie poszłyśmy do restauracji, jak się okazało, prowadzonej przez Polaka. Oprócz "międzynarodowego" i rumuńskiego menu, można było spróbować na przykład czerwonego barszczu, pierogów, placków ziemniaczanych, etc. My jednak zostałyśmy przy hambuksie i sałatce. 

Poczytać o zamku możecie znów na oficjalnej stronie albo w skrócie na w/w stronie, na której ktoś opisał też Pelesz. Wygląda jak wygląda, dość nieciekawie, ze względu na to, że bardzo długo właściciele zamku nic z nim nie robili. A poza tym XIV wiek w porównaniu do XIX (Pelesz) prezentuje się raczej mizernie, jeśli chodzi o atrakcyjność i ozdobniki. 

taką miałam minę, jak pani Mira kazała nam czekać na siebie pół godziny i gdzieś zniknęła.

polskie żarło 

zapomniałam dodać, że w "polskiej knajpie" był kibel z kosmosu, samosprzątający się sedes, etc. niestety ktoś już pukał do drzwi, więc zdjęcia sedesu nie ma, ale jestem ja.


tak to się właśnie przedstawia. niby stoję dalej, ale nic to nie zmienia, niestety... 




















W związku z tym, że nagrywałyśmy (głównie Ania) sporo filmików podczas tej wycieczki, wrzuciłam je na swój stary kanał na youtube; poniżej linki:
3. Pani sprzedająca suweniry, której słuchałyśmy, ale niestety nic nie kupiłyśmy.