sobota, 12 lipca 2014

nie ma dziecka

Nie ma dziecka. Dziadkowie zabrali na popołudniową drzemkę do siebie i choć mieszkają tuż obok, czuję, że coś jest nie tak, że czegoś brakuje. Ciągle mówię o tym, że siedzę z Tymkiem całą dobę, cały czas karmię piersią, nie mam czasu nawet wciąć dłuższej (nawet nie długiej) kąpieli, nie mówiąc o tym, że nie mam czasu na czytanie czy inne przyjemności. Ale gdy go nie ma, nie wiem co ze sobą zrobić, snuję się po domu bez celu, wymyślam bezsensowne zajęcia, książki czytać nie zaczynam, bo może zaraz trzeba będzie karmić, boże, niech on już wróci.

Długa przerwa na blogu była spowodowana głównie ciążowym rozleniwieniem, a przez ostatni miesiąc - faktycznie opieką nad Tymkiem. I w sumie teraz nie wiem czy wrócić do "popisywania" sobie, bo celu w tym większego nie mam. Nie zamierzam prowadzić bloga parentingowego, bo jest ich mnóstwo i coraz więcej jest mega ciekawych i po prostu ładnych; zdjęć robić nie potrafię, więc fotograficznego też raczej nie; na literaturze czy kinie właściwie zupełnie się nie znam, także zamieszczanie tutaj recenzji też większego sensu nie ma; podróżniczy blog odpada, bo w najbliższym czasie planuję podróże po osiedlu z wózkiem.

Co się działo w tym czasie? Właściwie niewiele. Zrobiliśmy z tatkiem przemeblowanie i niezbędne zakupy; w marcu wróciłam z Serbii; w maju zdecydowałam, że jednak wezmę urlop dziekański na ostatni semestr studiów; straciłam pracę; no i na początku czerwca urodził się Tymek. Piękny, cudowny i przekochany.

Jeszcze nie zdecydowałam, co dalej.









środa, 29 stycznia 2014

niedziela, 26 stycznia 2014

Lotnisko w Tel Avivie - w sumie nie taki diabeł straszny.

Kilkoro znajomych pytało mnie już o to jak przedstawia się sprawa m.in. kontroli bezpieczeństwa w Tel Avivie, mam chwilę, przypomniałam sobie o tym, więc czas najwyższy opisać kontrolę po przylocie i przed wylotem - zanim zapomnę.

Wbrew wszelakim pogłoskom - nie wymagają pokazania swojego profilu na facebooku ani nic z tych rzeczy. Po przylocie do TA (lotnisko jest mega!) kierujecie się wraz z tłumem do kontroli paszportowej i czekacie - trochę dłużej niż normalnie. Pani/pan w okienku zadaje dość szczegółowe pytania dotyczące celu waszego przyjazdu, u kogo się zatrzymujecie, kim ten ktoś jest, jak się nazywa, gdzie mieszka, ile ma lat, co robi w życiu i wiele, wiele innych. Pada też oczywiście pytanie o długość zamierzanego pobytu. Jeśli się spodobacie (co jest raczej wysoce prawdopodobne), to dostajecie nie pieczątkę do paszportu, ale maleńką kartkę wjazdu, której pod żadnym pozorem nie możecie zgubić, bo potrzebna jest podczas wyjazdu. Nie wiem co się dzieje, jeśli ktoś taką kartkę zgubi, ale nie chcę też wiedzieć, bo nasz znajomy trochę nas nastraszył. Przejrzą też oczywiście dość wnikliwie wasze pieczątki z innych krajów.

Później, jeśli już zostaniecie przepuszczeni, udajecie się prosto do pociągu - dobrze oznakowana droga, bilet do centrum (dwie stacje, jakieś 10 minut jazdy) kosztował 15 szekli. No i, jesteście w Tel Avivie.

Kontrola bezpieczeństwa podczas wyjazdu przedstawia się dosyć komicznie, spodziewałam się czepiania się wszystkiego, ale i tak było zabawnie.Najpierw jeździłyśmy z jednego terminala na drugi, bo wsiadłyśmy do złego shuttle busa. Pojechałyśmy z T1 na T2, a powinnyśmy na T3. Problem w tym, że z T2 można było dojechać tylko na T1 (T2 to głównie parking samochodowy). Cofnęłyśmy się więc, poczekałyśmy na właściwy autobus i po około godzinie w końcu trafiłyśmy. Odprawa i kontrola, jeśli chodzi o tanie linie lotnicze, odbywa się na T3, ale lot jest z T1 :) Okazuje się jednak, że po wszystkim podstawiają po prostu kolejny shuttle bus i jedziemy z powrotem z wypizdowa, na jakim znajduje się T3, do głównego terminala - T1.

Wracając do kontroli - po przyjeździe na T3 ustawiamy się w wielkiej kolejce - na szczęście sporo osób przeprowadza te kontrole, więc wszystko idzie dość sprawnie (do pewnego momentu oczywiście). Najpierw proszeni jesteśmy o pokazanie swoich paszportów i zadaje się nam kilka pytań dotyczących pobytu (znów). Podeszłam do kontroli razem z Olgą, żeby było szybciej, ale okazało się, że to też jest podejrzane - zapytano nas kim dla siebie jesteśmy, dlaczego ze sobą podróżujemy. Później - czyj jest bagaż? Odpowiadam, że mój - pada więc pytanie czy mam jakieś prezenty? No, nie. A kto mi go pakował? No...ja (głównie)? Ok, przechodzimy dalej - prześwietlają nam główny bagaż. Jeśli znajdą coś podejrzanego, idziemy do kolejnej kontroli - TRZEPANIA WSZYSTKIEGO. W naszym przypadku coś im się nie spodobało, więc udałyśmy się do sympatycznej pani, która przetrzepała nam m.in. brudne majty, śmierdzące skarpetki i tak dalej. Było to dość upokarzające, ale, na szczęście, tylko do pewnego momentu. Pani znalazła pastę z daktyla, którą Olga kupiła komuś w prezencie.
- Co to jest?
- Eeee... Pasta z daktyla?
Pani przygląda się temu wnikliwie, czyta, jeszcze raz ogląda, po czym gdzieś znika. Wraca po chwili (musiała skonsultować się z koleżanką) i postanawia, że mamy dwie opcje do wyboru: zapakuje ją do specjalnego pudełka, które będzie leciało osobno - z Olgą w samolocie (nie rozumiem tego za bardzo, ale jeśli ktoś tak, to bardzo proszę o wytłumaczenie jaki jest sens) albo otworzymy i sprawdzimy co jest w środku. W tym momencie Olga (mistrzyni siania zamętu!) mówi, że szkoda, bo to jest prezent.
- Jak to prezent?! Od kogo to pani dostała?!
- Niee, nie, od nikogo, to jest prezent ode mnie dla kogoś! Ja to komuś dam!
Pani patrzy się podejrzliwie, ale w końcu decydujemy się na otworzenie opakowania. Pani ma z tym niemały problem i, jak nam komunikuje, boi się, że to wybuchnie (jej w twarz).
- Nie, proszę się nie martwić, to nie jest taka substancja, która wybucha! - śmieje się Olga. Pani już nie jest do śmiechu, bo nie zrozumiała żartu, ja zaczynam się trochę denerwować i śmiać jednocześnie, bo (mimo że byłyśmy na lotnisku trzy lub cztery godziny przed odlotem) zaczyna nam się kończyć czas. Pani otwiera, ogląda, obwąchuje - okej, to jest jednak tylko pasta z daktyla, któa nie wybucha. W związku z tym, że czas nam ucieka - pani zaprowadza nas do kolejki zdawających bagaż i prosi o obsłużenie poza kolejnością, bo się spóźnimy - oczywiście nie obyło się bez dąsów i komentarzy jednej z pań stojących w kolejce.
Oddałyśmy bagaż, idziemy więc do kolejnej kontroli paszportowej - tutaj oglądają nas znów wnikliwie i zabierają nam karteczki, które dostałyśmy przy wjeździe - tylko Fio udało się ją zatrzymać, z niewiadomych powodów. Przechodzimy i stajemy w następnej kolejce - bagaż podręczny. Coś nam się nie pofarciło i tym razem, bo wybrałyśmy kolejkę, która prawie w ogóle nie przesuwała się do przodu. Stałyśmy tam wieki, ale w końcu się udało. Zabierają paszporty (znów), zdejmujemy z siebie wszystko co zbędne (standard: buty, bluzy, biżuterię, etc.) i rzucamy bagaż na taśmę. Mimo tego, że nie pikamy przechodząc przez bramkę, oglądają i dotykają jakimś dziwnym przedmiotem z "serwetką" na końcu nasze buty (z każdej strony), no i bagaż. Mi poszło w miarę sprawnie, mimo że zostałam również dokładnie zmacana. Z bagażu nie wyjęto mi niczego, przewiozłam więc: szkatułkę, chałwy, orzeszki, suszone owoce i jakieś drobne słodycze. Niestety, miałam dość sporo szczęścia. Olga wykłócała się o swój leczniczy szampon, który wiozła jeszcze z w buteleczkach 100ml - pani stwierdziła, że przepisy mówią o tym, że można przewozić DO 100ml, a 100ml t już za dużo. Trochę się posprzeczały, więc pani w końcu uznała, że odleje 1/4 szamponów i wtedy Olga będzie mogła je przewieźć :) Aśka przeszła w miarę bez problemów, ale Fio się nie udało. Oprócz dokładnego przeglądania i wywalania wszystkich jej rzeczy (jechała z Polski tylko z bagażem podręcznym), łącznie z brudami czy postawieniem jej butów na czystych ubraniach, zabrano jej praktycznie wszystko, co chciała przewieźć, ale ŁASKAWIE pozwolono na zostawienie chałwy (u mnie nie padł nawet jeden komentarz na ten temat). Bilans: odebrany kumin, pasta z daktyla (w gramach, nadal tego nie rozumiem).

Po mało szczęśliwej kontroli zawieziono nas na terminal 1, w samolocie było sporo luzu i dalsza podróż przebiegła już bez większych przygód. A szkoda, bo w drodze do Tel Avivu jechał z nami pan Hobbit - facet zdjął buty, skarpetki i tak siedział, i chodził po całym samolocie. Miał przy tym mega długie pazury i strasznie owłosione nogi.

czwartek, 23 stycznia 2014

Kilka rzeczy, za które lubię Skandynawię (notka z lotniska)

Wracam do Serbii przez Sztokholm (a dokładniej przez Skavstę), gdzie „zmuszona” jestem czekać sześć godzin oglądając film, czytając, pijąc kawę, jedząc. Ostatnio zostawiłam tutaj swój nowiusieńki telefon, ale było to ponad rok temu (aż rok przerwy od Skandynawii!), więc raczej nikt go nie odnalazł, a jeśli nawet, to raczej sobie wziął. Znowu przypomniałam sobie, jak cudna jest Szwecja, jak różni od nas są Skandynawowie i mieszkańcy Skandynawii w ogóle.

leniwe popołudnie na lotnisku

  1. „Niestety, tutaj nie możesz czekać, ale otworzę Ci dodatkową sekretną bramkę, nie będziesz musiała okrążać połowy lotniska”
    Chciałam poczekać sobie na lot do Belgradu w poczekalni po check-inie, ale niestety nie jest to możliwe na sześć godzin przed. Mimo tego, pani, która mnie o tym informowała, otworzyła mi bramkę, żebym nie musiała się telepać kilka metrów dalej z walizką.
    Czy w Polsce coś takiego miałoby miejsce? MOŻE, ale trzeba by trafić na naprawdę dobry dzień i życzliwego człowieka.
  2. Pora lunchu – czas na przerwę
    Wylądowałam chwilę przed 13:00, wszyscy pasażerowie (głównie Polacy) skierowali się ku autobusom do Sztokholmu, więc zostałam na lotnisku ja, maksymalnie pięciu innych pasażerów i pracownicy lotniska. Wszyscy pracują, nie ma oficjalnej przerwy, ale nie ma też spiny. Laska z wygolonym bokiem, wydziaranymi rękami i kolczykami w różnych częściach ciała robi mi kawę, po czym idzie na szluga z koleżanką z knajpy obok. Co druga osoba cośtam niby robi, krząta się, ale wszystko to jakieś takie powolne, rozleniwione, na luzie. Jedzą sobie obiad, popijają kawę i się kręcą. Z grubsza tak to wygląda.
  3. Gdzie jest kontakt?
    Kończy mi się bateria w laptopie, podchodzę więc do kilku pracowników i pytam, gdzie jest kontakt. Wskazują kilka miejsc, po czym idę je sprawdzić. Jedno zajęte, innych nie mogę znaleźć. Podchodzę do ogromnego ochroniarza-Murzyna i znów pytam. Śmieje się życzliwie ukazując złoty ząb w miejscu górnej dwójki i mówi, że nie wie o żadnym innym, oprócz tego (i wskazuje na kontakt na korytarzu). Pytam więc czy ma żadnego przy stoliku, bo spędzę tu najbliższych sześć godzin? Nie, on tu se chodzi, tu se sprawdza, więc to zna. I znowu szczerzy się do mnie swoim złotym uśmiechem.
  4. EKO!
    Wszyscy są eko, wszyscy segregują śmieci, nie ma „normalnych”, czyli ogólnych śmietników, są tylko te do recyklingu. U nas też, powoli, to wchodzi, na lotniskach tym bardziej, ale Polacy i tak jeszcze nie potrafią odróżnić od siebie różnych tworzyw.
  5. Nieważne jak wyglądasz – nikt nie patrzy na ciebie z pogardą/nie traktuje cię inaczej
    Wielki gość na koturnach i w komiksowych leginsach, młody Murzyn ze złotym zębem. No i nawet ja z brzuchem w wielkim swetrze. Kilka godzin wcześniej w Polsce zmacano mnie na bramce dokładnie dotykając każdej części mojego ciała, zamiast poprosić mnie o zdjęcie swetra. W Szwecji, nauczona doświadczeniem, zapytałam czy mam go zdjąć, żeby uniknąć takiej sytuacji. Zdziwiona pani (w Polsce też była to pani, żeby nie było) powiedziała, że nie, przecież jestem w ciąży i co mogę tam chować? I nie chodzi tu już o kwestie bezpieczeństwa, bo Szwedzi są jeszcze bardziej restrykcyjni i upierdliwi. Nie wiem o co chodzi właściwie.
Pół życia marzyłam o tym, żeby wyjechać do jakiegokolwiek skandynawskiego kraju. W podstawówce słuchałam H.I.M., w gimnazjum oglądałam Jackassa, więc jarała mnie Finlandia. Pod koniec gimnazjum zaczęłam słuchać black metalu, więc – Norwegia. W liceum zaczęłam przerzucać się na coraz delikatniejszy repertuar, więc marzyłam o Szwecji. Gdzieś tam w międzyczasie czytałam o Christianii, więc Dania, Kopenhaga, wow. I tak oto na trzecim roku studiów wyjechałam na Erasmusa za koło podbiegunowe, do norweskiego Bodo. Może kiedyś napiszę o tym więcej i będę znów zachwalać wymarzone do życia miejsca, bo cały czas te kraje są dla mnie takimi. I raczej to jest powodem, dla którego męczę się w Belgradzie, gdzie chętnie spędziłabym tydzień – dwa, ale na tym koniec. Tymczasem za osiem godzin wrócę tam na kolejne sześć tygodni.
Żeby nie było tak smutno, dodam na koniec, że w Polsce pani z obsługi WizzAira, usłyszawszy, że jestem w ciąży zrezygnowała z chęci mierzenia mojego bagażu (dawno mi się to nie zdarzyło), państwo w kolejce – mimo że przeszłam z tyłu na sam przód – wpuścili mnie przed siebie (weszłam w pierwszej dziesiątce, bo kilku osobom spieszyło się do zajęcia miejsca, w końcu może zabraknąć, ale nie mam pretensji, spoko, sama bym się zastanawiała czy mi się chce przepuszczać jakąś młodą, a pięć minut mnie nie zbawiło, w przeciwieństwie do następnego kroku → ), później jeden z panów zaoferował się, że poniesie mi walizkę (zniesie ją ze schodów i wniesie do autobusu), a inny zapakował mi ją do luku nad swoim siedzeniem, a po wylądowaniu uśmiechnął się, pomachał i dał znać, że mi ją zniesie (on siedział na środku samolotu, ja na końcu, nie było już miejsc na bagaż z mojej strony). Można? :)

/btw. jestem już w Belgradzie od dwóch dni, wróciliśmy do kraju torebek - jak mogłam o tym zapomnieć!


piątek, 17 stycznia 2014

Internet powoli zaczął powracać, a raczej możliwości jego pełnego wykorzystania, bo prędkość pobierania plików (na przykład) była zadziwiająco dobra, podczas gdy nie dało się wrzucić poprawnie linka na yt albo zdjęć na fb. Nic tam. Ostatni rzut zdjęć z Izraela przed nami, poza tym czekam na jakąś burzę mózgów (o co już poprosiłam współtowarzyszki podróży), żeby przygotować jakieś ciekawsze podsumowanie, typu: czego nauczył nas wyjazd do Izraela? Czy coś w ten deseń.

Ostatni dzień był zdecydowanie za krótki. Już o 10:00 miał się rozpocząć free tour po Tel Avivie. Miejsce spotkania: Jaffa Clock Tower.

Czerwone skrzynki pocztowe - pozostałość po Brytyjczykach.

Clock Tower




Przewodnik był wyjątkowo nudny, skacowany albo po prostu mało zmotywowany ze względu na liczbę osób, która pojawiła się na spacerze (z dziesięć maksymalnie, co równe było niskim tipom). Może była to wina tego, że free tour po Tel Avivie ruszył dopiero dwa miesiące wcześniej. Albo tego, że jest to zdecydowanie mniej turystyczne miejsce niż Jerozolima. Nie wiem, fakt, że było słabo, czekałam na koniec i cieszyłam się dobrą pogodą i zdjęciami.


























W drodze powrotnej skoczyłyśmy na Jaffa Flea Market - żałuję, że nie trafiłyśmy tam od razu, kupiłabym milion mniej kiczowatych pamiątek. Jest tam WSZYSTKO, zdecydowanie must see (szczególnie siódme zdjęcie poniżej).










No i lody. Nie-sa-mo-wi-cie smaczne, można łączyć smaki, porcje dają ogromne, ale cena też niezła (niecałe 20 złotych). Jeśli będziecie w TA, wpadnijcie do DR LEK.

INTERNET JUŻ WRÓCIŁ, bo jestem w Polsce na chwilę. Miesiąc ciszy, ale mam się czym usprawiedliwić ;) To był już ostatni szot zdjęć z Izraela, obiecuję w tym miesiącu dodać jeszcze zaległy Budapeszt i może coś jeszcze. A tymczasem wracam do pisania swoich prac zaliczeniowych, które piszę już totalnym pongliszem (prawie jak Natasza Urbańska).